Czarna muza
- Jestem twoją muzą - powiedziała. Popatrzył na nią trochę zdziwiony. Co prawda właściwie nie miał jakiegoś konkretnego jej wyobrażenia, no, może czasami wydawało mu się, że jest podobna do jego ulubionej piosenkarki, ale nigdy nie przypuszczał, że w rzeczywistości jest czarna. Nie był rasistą. Zresztą w jego życiu ludzie o odmiennym kolorze skóry nie odgrywali nigdy znaczącej roli. Znał owszem kiedyś jednego Murzyna i kilku Żydów, ale nie były to znajomości bardzo bliskie. Nie zauważył też, żeby czuł wobec nich coś innego niż wobec innych ludzi. Nie uważał się za lepszego, ani gorszego od nich i zawsze uważał, że procent ludzi dobrych i złych jest taki sam wśród białych, czarnych i żółtych. Poza tym miał na głowie tyle ważniejszych spraw, codziennych i prozaicznych, w których tłoku nie było zbyt wiele miejsca na zastanawianie się problemami w gruncie rzeczy marginesowymi w tej części świata i jak się zdaje wymyślonymi nawet tam, gdzie istotnie miały jakieś znaczenie. Tym bardziej jednak kolor skóry tej podającej się za jego muzę dziewczyny zdziwił go. Zaskoczenie to było nawet w pewnym sensie przyjemne, jako że ciemna karnacja kojarzyła się na tej szerokości geograficznej z egzotyką, a on nigdy nie miał siebie za kogoś specjalnie oryginalnego.
- Dziwisz się, że jestem czarna - uśmiechnęła się.
- Nie mogę zaprzeczyć - odpowiedział - jeśli już czasem myślałem o tobie, wyobrażałem sobie niedużą jasną blondynkę. Wydawało to mi się po prostu naturalne. Kiedyś tylko chyba chciałem, żebyś miała w sobie coś z Japonki, ale to było bardzo dawno temu i dzisiaj myślę, że było pretensjonalne i trochę śmieszne. Od pewnego czasu podejrzewałem też, że wcale nie istniejesz.
Roześmiała się potrząsając ciemnymi, puszystymi, miękkimi włosami.
- Brakowało ci wyobraźni - powiedziała - często złościło mnie, że wzbraniasz się przed natchnieniem jakie ci dawałam, zupełnie jakbyś uważał, że jest nie dla ciebie czy wręcz nie twoje. Strasznie źle pisałeś bez mojej pomocy.
Jej słowa zastanowiły go. Czy miała rację, że źle pisał? Może rzeczywiście? Zarzucał sobie uleganie wpływom tych wielkich. Chciał pisać tak jak oni i może właśnie w tym tkwił błąd? Nie zarzucał sobie wtórności, nie był niczyim epigonem, ale ci inni jakby zagłuszali go, mówili głośniej i czasami bezwolnie powtarzał ich słowa. Pocieszał się jednak, że nawet wtedy mówił swoim głosem. Miała rację. Zawsze miał poczucie, że nie potrafi wydobyć z siebie tego, co najbardziej prawdziwe i najlepsze. Przed czymś w sobie cofał się jakby z lękiem, bo był to raczej lęk niż wstyd. Lęk przed innością, napisaniem samego siebie, bez ubierania się w ubrania modne lub charakterystyczne dla tych, którzy potrafili się odróżnić od tego poszarzałego od swej barwności tłumu. Spojrzał w swoje odbicie w szkle biblioteki i zobaczył szary luźny sweter, wytarte dżinsy i swoją twarz jakby zmęczoną, skrywającą w sobie smutek jakichś dawnych zdarzeń i nieśmiały cień nadziei na lepszą przyszłość. Nie, nie był modny, ani kolorowy, nie miał w sobie powagi Tomasza Manna, niesamowitego spojrzenia Franza Kafki, błysku szaleństwa Dostojewskiego. Czy ktoś wyglądający tak zwyczajnie może być prawdziwym pisarzem? A przecież w fotelu na przeciwko siedziała jego muza; drobna i niewysoka, ale mająca w sobie siłę młodego zwierzątka, ciemnoskóra, ale o rysach nie tyle murzyńskich, co raczej zbliżonych do mieszkanek szczęśliwych wysp południowych, zgrabna i pociągająca, o mocno zarysowanych pod czarną bluzką piersiach i kształtnych sprężystych nogach odsłoniętych przez krótką spódniczkę. Pomyślał, że mogłaby być jego córką, gdyby nie była do niego aż tak bardzo niepodobna. Najbardziej uderzała go w niej niewymuszona swoboda, coś w rodzaju lekkości gimnastyczki czy tancerki wraz z właściwym takiemu typowi dziewcząt temperamentem i spokojnym brakiem zahamowań. Zauważył jednak, że jest zbyt subtelna, by znalazło się w niej miejsce na niewielką choćby wulgarność. nie dostrzegał w niej liryzmu, ani jakichś zamglonych tęsknot, raczej żywą radość, naturalną harmonię, śmiałość patrzenia prawdzie w oczy i mówienia o niej w sposób oczywisty i bezpośredni. Wygląda jak noc moich marzeń - przyszło mu do głowy.
Nie onieśmielała go, ale pojawiła się tak niespodziewanie, że nie bardzo wiedział, co robić. Zaczerpnąć z niej natchnienie? Do czego mogła go natchnąć? Usiadł niezgrabnie w fotelu na przeciwko niej i zaczął się zastanawiać. Gdyby zaczął teraz pisać wiersz, byłaby to bardzo prosta, ciepła, dająca wiarę poezja, może byłaby to nawet piosenka? Wydawała mu się jednak bardziej prozą, jakimś niedużym opowiadaniem, pełnym humoru i zaskakujących sytuacji z oczywiście zupełnie niespodziewanym zakończeniem. Dźwięczałaby w nim też pewna nuta frywolności, chociaż dokładniejsze byłoby na to jakieś bardziej współczesne określenie, może delikatny erotyzm? Takie pisanie uważał zawsze za mało ambitne, ale może właśnie w takich niewielkich i niezbyt ponadczasowych formach czuł się najlepiej?
Patrzył na swoją muzę coraz intensywniej. Czuł wyraźnie, że wzbudza w nim pożądanie. Kusiła go młodym, gibkim ciałem, świeżością ciemnej skóry, przychylnością wobec niego jaka emanowała z niej. Nie mógł się wznieść ponad te przyziemne tęsknoty, które w nim obudziła i dotrzeć do tego, co mogła mu zaoferować z racji swej istoty. Patrząc na nią, nie miał wielkiej ochoty sięgnąć po pióro. Zamiast pisać wolałby znaleźć się z nią na swoim wąskim tapczanie, który swoją niewielkością wymusiłby na nich tym większą bliskość. Jak jednak to czego chciał miało się do literatury? Wydało mu się dziwne, że zamiast twórcy pobudziła w nim mężczyznę. Przyszło mu jednak do głowy, że w pewnym sensie, to co pisał miało właśnie za mało cielesności. Przypominało często solidną, zdolną wiele udźwignąć konstrukcję, ale zrządzeniem ironii pozostawioną bez obciążenia samą sobie, sprawiającą wrażenie nowoczesnej rzeźby stojącej samotnie bez konkretnego przeznaczenia i zamierzonego oddziaływania. Nie było w tym co pisywał pustki, tak jak nie ma jej w wypełnionym wiatrem polu, ale jednak brakowało tak jak na nostalgicznym pejzażu ludzkiej postaci, może nawet kobiecej właśnie?
Doszło do jego świadomości, że pojawienie się jej wypełniło pokój dawno nie odczuwanym ciepłem, a w nim samym zakiełkowała radość, o której już przestał marzyć, a może nawet wierzyć w nią? To ciepło właśnie wzmagało chęć zrzucenia luźnego swetra i znoszonych dżinsów symbolizujących niezależność i intelektualizm, i poszukania własną nagością dotknięcia jej nagości, dotknięcia dającego paradoksalnie chłodną ulgę i odprężenie po męczącej, wieloletniej, napiętej samotności. Ale przecież była muzą, nie pojawiła się po to, by dać mu miłość czy choćby tylko zaspokojenie. Miała go natchnąć do napisania czegoś, co po skończeniu przyniosłoby mu podobne wrażenie jak otarcie się ciałem o jej ciało. Pomyślał o tym ze smutkiem, ale i ze zgodą na swój los. Pisanie ze świadomością tego, że ona istnieje miało swój urok i wydawało się czynnością nawet przyjemną. Uznał, że ta krótka chęć znalezienia się blisko niej była chwilą słabości. Jego siły kierowały się powoli w kierunku czystej kartki papieru leżącej na biurku.
Biała kartka i czarna muza, zupełnie jak kontrast papieru i atramentu. Czarne na białym. Może na tym polegać miała istota jego twórczości? Na wyrazistości, na prawdzie jednoznacznie rzucającej się w oczy? Znowu przyjrzał się milcząco uśmiechniętej dziewczynie. Tak, była prawdą. Nie zauważał w niej żadnego udawania, była jaka była. Czy tak właśnie miał pisać? Po prostu, zwyczajnie, tak jak przychodziło mu to do głowy, choćby zdawało się nawet dziwne, albo nie tak doskonałe? Gdybyż to jego twórczość wyglądała właśnie tak, jak jego muza. Czy można by jej było wtedy coś zarzucić? Znaleźliby się pewnie jacyś rasiści, wyznawcy nietolerancji, świata białych, milczących kartek, ale takich nigdy się nie bał, możliwe, że dlatego, iż niewielu ich spotkał. Zresztą może wtedy inni ludzie nie byliby aż tak bardzo ważni? Czy będąc z nią myślałby w ogóle o innych? Czy zastanawiałby się, co powiedzą?
Inni, krytycy, czytelnicy, po prostu ludzie. Nie pasowała do niego ta czarna muza. Była za młoda, za ładna i ten kolor. Byliby dziwną parą. Tak by to widziano. Czy więc z ich związku mogła powstać dobra literatura? Ale to była jego muza. Ta myśl wracała uparcie. Nie wiedział skąd się biorą muzy. Czy przysyła je jakaś siła wyższa, czy wyłaniają się nagle z niebytu przynosząc ze sobą tę siłę, która opanowuje najpierw twórcę, a potem tych, którzy czytają, oglądają, słuchają. Mógł spróbować zapytać ją o to, ale wiedział, że nie odpowie. To skąd przyszła, nie miało żadnego istotnego znaczenia, była i liczyło się tylko to.
Poczuł niemal ból.
- Powiedz coś - zwrócił się do niej jak do kogoś, kto przecież był tu specjalnie dla niego. Spojrzała gdzieś w przestrzeń wzrokiem nieco znudzonym i westchnęła.
- Pisz.
Dodaj komentarz