O poecie, który jeździł tramwajem
Poeci zwykle stoją na przystankach tramwajowych. Ci młodzi także na autobusowych. Bilety tramwajowe kiedyś były tańsze i starszym zostało przyzwyczajenie. Można by powiedzieć, że poeci to tacy życiowi mazgaje, których nie stać na samochody, ale nasz Poeta często czekał na tramwaj z profesorem uniwersytetu i lekarką ze szpitala w centrum miasta. Właściwie nawet o tym nie wiedział. Profesor zresztą robił minę człowieka, który właśnie oddał samochód do naprawy, a lekarka kogoś, kto swoim przykładem chce pociągnąć innych do zdrowych spacerów po świeżym powietrzu. Poeta nie robił żadnej miny, przynajmniej nie specjalnie. Tak naprawdę nie orientował się, że posiadanie samochodu ma w tym świecie jakieś znaczenie.
Nasz poeta jeździł tramwajem do pracy. Oczywiście nie była to praca poety. Dla poetów nie ma bowiem etatów i czy w ogóle pisanie wierszy można nazwać pracą? Zarabiał nasz poeta na życie obsługując w pewnym wydawnictwie komputer. Wydawnictwo można powiedzieć było poecie niejako po drodze, komputer jakby mniej, ale w końcu był to przecież współczesny poeta. Przy bliższym przyjrzeniu się całej sprawie okazywało się zresztą, że wydawnictwo przygotowywało do druku głównie poradniki ubezpieczeniowe, informatory i poradniki oraz książki kucharskie. Na wydanie w nim swoich wierszy, co byłoby przecież zupełnie naturalne, nasz poeta nie miał w swojej firmie najmniejszych szans i to nie dlatego, żeby był złym poetą, ale tylko dlatego, że poetą był. Właścicielowi wydawnictwa chyba nigdy nie postała w głowie myśl, żeby wydać jakiekolwiek wiersze. Żeby jednak być sprawiedliwym trzeba powiedzieć, że o naszym poecie mówił z całym przekonaniem - duży talent, naprawdę duży. Nie było jednak pewności, że mówił to zupełnie szczerze. Chyba, nawet gdyby rzeczywiście tak sądził, nie miałoby to jakiegoś większego znaczenia. Właściciel głównie potrzebował pieniędzy, a nawet bardzo duża poezja nie była w cenie, więc nie było sensu zaprzątać sobie nią głowy. Nasz poeta nie miał, co do tego wszystkiego większych złudzeń, był bowiem nie tylko współczesny, ale również konkretny i zastanawiał się tylko, dlaczego te dobre słowa właściciela wydawnictwa podnoszą go jakoś na duchu.
Mimo swojej współczesności i konkretności nasz poeta był chyba jednak naiwny, bo raczej nie próżny. Możliwe zresztą, że nie mając zbyt wielu dowodów uznania dla swojej twórczości, chwytał każdy przejaw zainteresowania jak wróbel rzucony litościwą ręką okruch. Na płaszczyźnie w pełni świadomej poeta dostrzegał, że właściciel nie ma najmniejszego pojęcia o sztuce i słyszał nieraz jak podobnie wyraża się o współpracujących z wydawnictwem plastykach, którzy też pęcznieli wtedy z dumy i jak to plastycy, nie błyszcząc specjalną inteligencją, bez zastrzeżeń wierzyli właścicielowi. Byli mimo wszystko w o tyle lepszej sytuacji, że właściciel płacił im jednak za ich sztukę, a poeta dostawał niezbyt duże pieniądze za coś, co nawet w części nie było poezją.
Pocieszał się, że jego los nie różni się zbytnio od życia innych poetów, przynajmniej tych, których znał osobiście. Jeden z jego kolegów po piórze zarabiał jako nocny stróż, drugi był introligatorem, a znajoma poetka również obsługiwała komputer tyle, że w instytucie badającym trzęsienia ziemi, co w środkowoeuropejskiej strefie sejsmicznej nie było raczej zajęciem zbyt ekscytującym. Oprócz pisania wierszy łączyło ich właśnie to, że mało zarabiali, robiąc z ich punktu widzenia rzeczy dość dziwne. Poecie przyszło kiedyś do głowy, że może właśnie taki jest ten świat i wprawiła go ta myśl w zadumę.
Od tamtej pory zaczął się uważniej rozglądać wokół siebie i jego zdziwienie z każdym dniem stawało się większe. Dziwił się, że właściciel wydawnictwa robi błędy ortograficzne, że redaktorzy nie potrafią poprawnie skonstruować zdania, że tam, gdzie wydaje się książki, nikt o ich nie rozmawia. Najbardziej jednak dziwiło go to, że on siedzi przed komputerem i jeśli nie składa jakiegoś tekstu do broszurki o stu i jednym sposobach przyrządzania twarożków z niepełnotłustego mleka, to przepisuje właśnie ułożony przez właściciela list do też właścicieli tyle, że restauracji, zachęcający do zamieszczenia płatnych reklam w przygotowanej właśnie do druku pozycji, bądź tworzy nową bazę danych grupującą firmy budowlane, których katalog właśnie wydawnictwo zaczęło przygotowywać.
Poeta zupełnie nie potrafił sobie wytłumaczyć, jak te czynności, za które mu płacą mają się do prawdziwych wartości, które zawierała jego poezja. Próbował zrozumieć dlaczego twarożki kosztują więcej niż jego wiersze, dlaczego napisanie nowego poematu nie pozwala mu na opłacenie nawet miesięcznego czynszu, czemu nawet za swoje utwory zebrane nie będzie mógł zbudować sobie choćby chatki w jednym z przedsiębiorstw budowlanych, których spis właśnie wprowadzał do komputera. W przypływach buntowniczych nastrojów mówił coś o nierzucaniu pereł przed wieprze, czy że królestwo jego nie jest z tego świata, ale szybko pokorniał, bo właściciel choć równy i życzliwie doń usposobiony facet, mógłby się jednak wsłuchawszy w mruczane pod nosem słowa nieco zdenerwować, a pieniądze naszemu poecie były tak samo potrzebne jak wszystkim.
Stawała mu przed oczami smutna prawda, że nie naje się swoimi wierszami i nie zamieszka we własnej poetyce. Duch jego owszem znajdował tam strawę i schronienie, ale skazane na sztukę ciało pozostawało głodne i nagie. Czasami czuł do właściciela podziw z tego powodu, że zrozumiał te proste prawdy wcześniej od niego, częściej odrazę, że się tym prawdom podporządkował. Nękany takimi rozterkami pisywał już rzeczywiście dobre wiersze i coraz częściej zerkał w stronę prozy jakoś bardziej przystającej do otaczającej go rzeczywistości. Dostrzeganie poezji w takim świecie wydawało mu się rzeczywiście prawdziwą sztuką i uświadamiał sobie, że dane jest to tylko nielicznym i wybranym. W jego widzeniu proza była sposobem zmierzenia się z realnością, starcia z nią na równych prawach równego z równym. Przed oczyma duszy swojej widział jak właściciel wydawnictwa gnie się przed potęgą słów, związków zdaniowych i wielopoziomowych treści, jak budzą się w nim stare kompleksy i rodzą nowe, jak czuje swoją twarożkową miałkość i betonową ociężałość. Wyobrażał sobie, że czuwająca przy sejsmografie koleżanka dzwoni do niego i informuje o zbliżających się wstrząsach, które obrócą w perzynę dzieła ponad tysiąca firm, które już wprowadził do bazy danych, jak kolega nocny stróż przestaje pilnować domu właściciela i ten rano nie jest w stanie już zrównoważyć swoimi pieniędzmi prawdziwych wartości.
Nie były to w przypadku naszego poety apokaliptyczne rojenia sfrustrowanego artysty. Niewątpliwie kryła się za tymi myślami agresja, ale nie mająca na celu prawdziwej destrukcji. Chodziło mu raczej o wstrząs świadomości, o utratę materialnej pewności, o chwilę refleksji między jedną, a drugą łyżeczką twarożku. Chciał, by właściciel i współpracownicy zobaczyli ukazujący się na ekranie komputera napis mane, tekel, fares, żeby dotarło do nich, że ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, że możliwe jest jednak ruszenie z posad bryły tego świata. Ostrzegał przed tym, czego nie potrafił uniknąć ani Nabuchodonozor, ani nieprawy król Danii, ani car Mikołaj. Mówił, oto nadchodzą dzicy Asyryjczycy, żelazne Norwegi, brudni bolszewicy, barbarzyńcy wszystkich epok zebrani w jeden nieznający piękna i poezji tłum. Idą po wasze pieniądze, wasze domy, wasz twarożek. Mnie poecie zabiorą tylko życie, ale wam wezmą wszystko.
Nie obronię was wierszem, którego nikt poza mną nie zna, nie uratuję słowem, którego nie daliście mi szansy nauczyć tej wyjącej tłuszczy, nie wzruszę metaforą zaschniętą nic nie znaczącymi znakami na kartce papieru. Nadchodzą prawdziwie głusi, ślepi i nieczuli i idą po was, którzy tylko nie chcecie słyszeć, widzieć i czuć. Idzie do was prawda, która jest teraz w was kłamstwem i dlatego nie chcecie w nią uwierzyć. Nie zostanie po was ani kamień na kamieniu, ani resztki będące milczeniem, ani nawet szyderczy i pusty śmiech pokoleń. Zostanie po was nicość, to jest to właśnie, czego w was teraz najwięcej.
Rano poeta znowu czekał na tramwaj w towarzystwie lekarki i profesora uniwersytetu. Potem sumiennie wypełniał swoje obowiązki zawodowe, wracał do domu i słuchał piosenek, wieczorem pisał, a nocą widział w snach nadchodzący nowy dzień.
Dodaj komentarz