Patrząc na Galateę
Biały marmur. To takie zimne i ciężkie. Może to ta gładkość? To ciało będzie zawsze martwe. Gdyby spojrzała, tak zaczynając patrzenie z samej głębi, od dołu kamiennego brzucha. Chociaż nie, takie spojrzenia są jakby z innego wymiaru. Nie można się ich spodziewać. Kiedy je zobaczysz w zaskoczeniu nie zapamiętasz go. Będziesz czekał na następne i następne. Albo tylko zwyczajne odwrócenie głowy i znowu pojawia się inny wymiar. Gdybym nie musiał obchodzić jej dookoła, żeby to zobaczyć. Wyrzeźbiłem jej oczy zbyt blisko siebie. Nie jestem pewny, czy tylko ja to widzę, czy i inni też zwrócą na to uwagę. Nie, nie zrobiłem błędu. Chciałem nadać jej jakąś cechę zupełnie indywidualną, osobistą, żeby zawsze było wiadomo, że to ona. Tak, to przez te oczy. Możliwe, że gdyby potrafiła na mnie spojrzeć, dostrzegłbym lekkiego zeza. Tylko przez mgnienie. Zbyt lubię doskonałość, żeby zepsuć na dłużej harmonię natury, ale to mgnienie ożywia ją. To dziwne, ale chyba dusza musi mieć też to coś, co odróżnia ją od ideału. To wydaje mi się bardzo ludzkie. Podoba mi się jej nos, a właściwie, te śmieszne, dziurki w nosie. Chciałbym przez nie zajrzeć do jej wnętrza. Wiem, że tam jest kamień. Ten nosek jest trochę zabawny, tak jak brwi, trochę podniesione jakby zastanawiały się jak osiąść nad jej zbyt zbliżonymi do siebie oczami. Mógłbym jej zrobić wyższe czoło, to znaczy to nie jest zbyt niskie, ale jak sądzę Atena skrzywiłaby się, gdyby przyjrzała się uważniej. Wolooka też. One lubią czuć swoją wyższość. To dobrze. W ich mniemaniu ona jest brzydsza, nie będą zazdrosne. Gorzej z Afrodytą, ona nawet jeśli nie wie, to czuje, ale w niej też nie będzie widziała rywalki, inne niż jej piękno nie wydaje się jej groźne. Czy kiedy rzeźbiłem tę szyję myślałem o Artemidzie? Są w niej podobne wdzięk i siła. Tak, ma coś w sobie ze słonecznego rodzeństwa, jest jednak drobniejsza. To też zabawne, ale taki, a nie inny był ten kawałek marmuru. To nie tak wysokie czoło też z tego powodu. Skąd mi się jednak wzięły te ledwie widoczne pionowe fałdki po obu stronach ust? Gdyby umiała mówić, stawałyby się wyraźniejsze. Trochę ją postarzają, nie tak wiele, ale jednak. Równoważą ten jej leciutki uśmiech. Chyba wyglądałaby bez nich zbyt dziecinnie. Ma w sobie coś z dziecka. Czy można powiedzieć, że była kiedyś dzieckiem? Czy ten czas, w którym wyłaniała się z nieforemnej bryły można uznać za czas dorastania? Była taka niezdarna, nieporadna. Kto by pomyślał, że skończy to się takim wspaniałym połączeniem ramion, szyi i głowy. Niech Afrodyta wybaczy to mnie i jej. Tak między nami mówiąc, uzna, że to połączenie jest zbyt sportowe, a Artemida wzruszy tylko swoimi muskularnymi ramionami. Ale ja widzę to piękno. Gdyby mogła śpiewać, miałaby mocny głos. Te ramiona, piersi i szyja są jak u urodzonej śpiewaczki. Ha, ma lekko odstające uszy, tak lekko, jak jej oczy są zbyt blisko. To moja i jej tajemnica harmonii. Oczy zwężają twarz, uszy utrzymują równowagę. Środek tej tajemnicy, to dziurki w nosie. Lubię jej podbródek. To nieznaczne wysunięcie do przodu ma w sobie charakter. Właściwie mogłaby nie tylko śpiewać, ale też recytować. Dolna szczęka pomagałaby jej bezbłędnie wymawiać słowa. W tym podbródku zbiegają się wszystkie jej uczucia, jest tak czuły, że sam zapominam, że kamienny. Na zewnątrz kamień i w środku kamień. A przecież z jej brzucha, piersi, ramion, szyi, podbródka i ust mogę określić brzmienie jej głosu, usłyszeć go. Nie jest wysoki, w jej ciele jest zbyt wiele swobody jak na jedynie wysokie tony, ale też nie jest zbyt niski, zbyt jest delikatna, bierze swoją siłę właśnie z ramion, a ileż możliwości jego modulacji daje ta szyja? Czuję jego drżenie, kiedy wędruje w kierunku ust. Jej plecy nadają mu barwę. Udały mi się te plecy. Są nieco wypukłe jakby dopełniały okrągłości przodu jej ciała. Jej głos ma lekko nosowe brzmienie, widzę to przez te dziurki. Tylko w nich nie ma kamienia, no jest, ale dopiero tam głębiej. Usta to jeszcze inna sprawa. Nie są tak pełne i zmysłowe jak u Afrodyty, ani tak zdecydowane jak u Ateny, nie ma w nich też dumy i wyniosłości Hery, Artemida ma wąskie i zacięte, ona w sam raz, a te zwężenia w kącikach znamionują humorki, które miewa. Nie, nie jest złośliwa, potrafi być silna.
Kiedy na nią patrzę mógłbym przewidzieć każdy jej gest, grymas, uśmiech. Może nie do końca potrafiłbym tylko odgadnąć jej uczucia. Może to właśnie jest w niej najpiękniejsze? Może to, czego o niej nie wiem, a co przecież też jest w tym posągu, to moje największe osiągnięcie? Nie wiem, co by najbardziej lubiła jeść na śniadanie, którego z bogów obdarzała najwyższą czcią, jacy mężczyźni podobaliby się jej najbardziej. Może chciałaby żyć w bogactwie i przepychu, a może wystarczyłoby jej moje skromne życie rzeźbiarza? O czym marzyłaby zasypiając? O czym śniła? Dlaczego widzę, że to wszystko już w niej jest? Bo widzę stworzoną przez siebie indywidualność, tę niepowtarzalność choćby w tych zbyt bliskich sobie oczach.
Nawet kamienna nie jest już moja, nawet na wieki nieruchoma stała się niezależna. Nie mogę już nic w niej poprawić czy zmienić, nie niszcząc. Mogę już tylko patrzeć na nią i mieć pewność, że nie odwzajemni mojego spojrzenia, że nie podąży za mną choćby wzrokiem. Czy naprawdę jestem jej obojętny? Powstała z trudu moich rąk, moje dotknięcia są jedynymi, jakie zna. Nie zauważyłem kiedy zaczęła przybierać kształt mojej miłości. Może już od chwili, w której zobaczyłem ten jeszcze bezkształtny marmur, albo nawet wcześniej, kiedy szukałem go, a ona była już we mnie tak jak Atena w głowie Dzeusa? Była tak niewidzialna i lekka jak wiatr, bardziej nawet eteryczna i niedotykalna. Teraz jest tak realna i obecna jak tylko może być kamień. Czemuż nie potrafiłem znaleźć dla niej innego ciała niż to najdoskonalsze przecież ze wszystkich dostępnych? O ileż jestem słabszy od bieli tego marmuru, skazany na swój czas, mdłą galaretę mięśni i kruchość kości? Czemuż to we mnie, nie w niej, jest to boskie tchnienie, które pozwoliło mi narodzić się, żyć, wyrzeźbić ją? O tyleż jestem od niej mniej doskonały, o ile bardziej żywy. Ale nawet moja własna martwota nie zbliżyłaby mnie do niej. Żyję więc jakąś absurdalną nadzieją, że kiedyś ten kamień, w który włożyłem całe swoje serce poruszy się, podejdzie do mnie z równą obecnej nieruchomości wolą pozostania przy mnie. Żyję bardziej świadomy swego człowieczeństwa i braku boskości niż kiedykolwiek dotychczas. Jak to jednak niewiele znaczy, być artystą.
Dodaj komentarz