- Przysyła nas Platon - powiedział najstarszy rangą żołnierz.
Poeta patrzył na stojących w drzwiach ludzi wzrokiem człowieka obudzonego w środku nocy. Żołnierzy było czterech. Nie wyglądali bardzo groźnie. Mieli nawet jakby przepraszające wyrazy twarzy.
- Wejdźcie panowie - powiedział Poeta niezbyt wyraźnie. Czuł w głowie pustkę kogoś komu przerwano właśnie sen i mimo piżamy czuje się zupełnie nagi, starając się włożyć na siebie jakieś codzienne myśli, jakieś imię i nazwisko, zawód i wszystko to, co w świetle dnia upodabnia nas do innych obywateli odróżniając nas jednocześnie od nich.
- Nie musi nas pan zapraszać - powiedział oficer - weszlibyśmy i tak, ale to miłe, że ułatwia nam pan wykonanie zadania.
Kiedy wchodzili, Poeta cofał się automatycznie, aż znalazł się w niedużym pokoju. Oficer i jeden z żołnierzy weszli za nim, dwóch pozostało w korytarzu.
- Czym właściwie mogę panom służyć? - zapytał poeta czując jak pamięć tego, o czym śnił, zapada się wraz z załamaniem delikatnej struktury marzenia, pozostawiając po sobie trochę śmieszny żal i chłód podłogi nagle uświadamiany sobie przez bose stopy.
Oficer wyjął z kieszeni na piersi złożony na czworo papier, rozwinął go i przeczytał:
- W trosce o stałe i niezmienne dobro naszego państwa, mając na uwadze pełną doskonałość stosunków w państwie panujących, a także w imię tych stosunków oraz dążąc do absolutnego szczęścia obywateli pragnących trwać w owej idealnej stałości i niezmienności, skazuje się wszystkich i każdego z osobna poetów na wydalenie poza granice bez możliwości powrotu kiedykolwiek, jako że natura ich stale i niezmiennie zmienna mogłaby niekorzystnie oddziaływać na pragnących idealnego ładu obywateli i opóźniać nadejście dnia, w którym znikną wszelkie wahania, wątpliwości i niepewności. Podpisał w imieniu Platona Pierwszy z Obywateli.
Oficer skończył czytać i popatrzył smutnymi oczami na Poetę. Poeta wydawał się nie bardzo rozumieć, co mu właśnie odczytano.
- Może pan zabrać ze sobą, co pan chce - powiedział oficer - byle nie za dużo, bo nie mamy wiele miejsca w samochodzie.
- Jak to zabrać ze sobą? Dokąd? - zapytał Poeta. W jego oczach błyszczały naiwność i bezradność odbicia gwiazd w które wpatrywał się wieczorem. Myślał o tym, że są takie dalekie i wyobraża je sobie zupełnie inaczej niż naukowcy.
- Został pan skazany na wydalenie z Państwa - tłumaczył spokojnie oficer - nie chcemy zrobić panu krzywdy i pozwalamy zabrać ze sobą wszystko, co pan chce, byleby nie było tego zbyt dużo, bo nie mamy wiele miejsca w samochodzie.
- Jak to skazany na wydalenie? - dziwił się nadal Poeta - za co?
Żołnierz westchnął.
- Przeczytałem panu przecież. Wszyscy poeci zostali z rozkazu Platona skazani na wydalenie z Państwa.
- Przecież Platon nie żyje - zaoponował nieśmiało Poeta.
- Że też ja, prosty żołnierz, muszę panu tłumaczyć nieśmiertelność idei. Oczywiście w sensie materialnym ma pan rację. Platon nie żyje, ale pozostały jego dzieła, myśli, idee i my jako jego spadkobiercy wypełniamy jego wolę, ucieleśniamy jego myśli...
- Tak - skinął głową Poeta - wiem, że teraz właśnie wy rządzicie, ale Platon mówił choćby też, żeby nie zabijać.
- Toteż zostaje pan tylko wydalony - tłumaczył łagodnie żołnierz - a co do polemiki o myślach Platona, to nie czuję się na siłach jej prowadzić. Mam rozkaz i nawet jeśli niezupełnie się z nim zgadzam, muszę go wypełnić.
Do Poety powoli docierał sens słów oficera.
- To znaczy, że mam się ubrać, spakować i pójść z wami nie wiadomo dokąd? - zapytał po chwili. W jego głosie brzmiało jednak tak wyraźne niedowierzanie, że żołnierz uśmiechnął się.
- Tak właśnie ma być, jak pan mówi - przytaknął - i wiadomo dokąd. Odstawimy pana do granicy i puścimy wolno. Poza naszym państwem może pan robić, co się panu podoba.
- Ale ja się tu urodziłem - zaczął nagle bronić się Poeta - nie znam żadnego języka oprócz naszego, ojczystego, nie mam krewnych ani znajomych za granicą, jutro muszę być w wydawnictwie, mają tam bardzo dużo pracy i nie poradzą sobie beze mnie...
- Poradzą, poradzą - uspokajał go oficer - może im nawet bez pana robota lepiej pójdzie. Właśnie tacy jak pan opóźniają budowę naszego idealnego ustroju i sprawiają więcej zamieszania niż przynoszą pożytku.
- Ale ja też przecież jestem platończykiem - w oczach poety zabłysła nadzieja - zaraz, niech pan poczeka - trochę nerwowo, potrącając stolik ruszył w stronę biblioteczki - o tu - drżącymi rękami wyjmował książki - o proszę to jest Uczta, a to Eutyfron i Obrona Sokratesa, a tu jeszcze jedna Uczta. Niech pan popatrzy jakie ładne wydanie, był czas kiedy miałem trochę pieniędzy, a tu Kriton i Fedon w jednym tomie, Fajdrosa i Sofistę pożyczyłem sąsiadowi. Ja wiem, że to nie wszystko, że właściwie nawet śmiesznie mało, ale jak tylko dostanę wypłatę dokupię Państwo, a potem co miesiąc jeden dialog, może nawet dwa... Zobaczycie za rok skompletuję wszystkie tetralogie, wybaczcie mi, że będą w popularnych wydaniach, ale nie stać mnie na lepsze, może kiedyś...
Oficer patrzył na Poetę wzrokiem człowieka dorosłego, który tłumaczy dziecku, że czas pójść do szkoły i nie zauważa efektu swoich słów.
- Może pan te książki zabrać ze sobą - powiedział wreszcie - właściwie radziłbym raczej spakować jakieś cieplejsze ubrania i trochę żywności, ale wy poeci podobno właśnie jesteście tacy, książki cenicie nade wszystko.
- Ja właściwie już nie jestem poetą - powiedział Poeta z odcieniem głęboko skrywanego bólu. - przestałem pisać wiersze, kiedy skończyłem 40 lat. Pomyślałem sobie, że w tym wieku, to już nie wypada. Człowiek dojrzewa do prozy, poezji w nim coraz mniej, no chyba, że ktoś jest naprawdę wielki, ale ja... Wie pan ja zawsze pisałem tak jakoś niewspółcześnie, inni poeci ze mnie się śmiali, zwłaszcza taka jedna znajoma poetka...
Oficer nastawił uszu.
- Nie, nie ona też już nie pisze wierszy - zreflektował się nagle poeta - zresztą straciłem z nią kontakt. Bardzo mnie bolał jej śmiech...
- Znajdziemy i ją - machnął ręką oficer - nie będę z pana robił donosiciela. To by oznaczało śledztwo, jakieś procedury. To rzecz policji. Ja mam rozkaz odstawić pana do granicy. Może jakby się pan bardzo upierał, to musiałbym zameldować, że ma pan do przekazania jakieś cenne wiadomości. To mogłoby nieco opóźnić pańską deportację, ale między nami mówiąc, niech się pan nie łudzi nie na długo.
- Nie, nie - poeta rozpaczliwie starał się wycofać z nieopatrznie powiedzianych słów - ja teraz nawet nie wiem, gdzie ona mieszka i nie wziąłem od niej telefonu do pracy, kiedy chciała mi dać. Ja nie lubię telefonów...
Oficer spojrzał na zegarek.
- Radziłbym się panu pospieszyć - poradził - nie chcę pana ponaglać, ale też i nie mogę długo czekać.
Poeta zrobił bezradny gest.
- O tu - otworzył trzymaną w ręku książkę - niech pan spojrzy, nawet podkreśliłem ołówkiem - Wiesz Sokratesie, jakoś nie umiem ci powiedzieć tego, co mam na myśli. Zastanawiałem się wtedy nad przekształcaniem myśli w słowa, jak sobie przypominam. Język poezji czasem bywa w tym przydatny...
Poeta urwał widząc ironiczny uśmiech oficera.
- Nie ja tylko tak - powiedział cicho, siadając na łóżku i biorąc do ręki leżącą na podłodze skarpetkę - wiem, skoro byłem poetą, to uważacie, że jestem nim nadal zgodnie z dogmatem o niezmienności. Ale jednak nie wszyscy uznają Platona za dogmatyka - mówił już raczej do siebie naciągając skarpetkę - być może sam Platon obecnie zrewidowałby niektóre swoje poglądy, może ten o poetach też. Sam przecież pisywał epigramaty i chyba mu chodziło o tych co pisali panegiryki, chociaż sam napisał coś podobnego o Fajdrosie i nie tylko, ale muszę przyznać, że chciał swoje dramaty wrzucić w ogień. Może nawet wrzucił, bo nie zachowały się do naszych czasów... Może się pan odwrócić? Chcę założyć spodnie - zwrócił się do oficera.
Żołnierz skinął głową i odwrócił się do okna. Ten drugi, stojący pod drzwiami, wyjrzał na korytarz - ubiera się - poinformował kolegów.
Poecie przyszło do głowy, że mógłby się teraz rzucić na oficera i spróbować walki. Był jednak nawet na oko znacznie słabszy, nie miał też pod ręką jakiegoś odpowiedniego narzędzia, nawet leżące na stoliku książki były w miękkich oprawach. Westchnął. Mimo wszystko w ubraniu poczuł się nieco odważniejszy.
- Naprawdę jestem platończykiem - powiedział - kocham nawet platonicznie pewną piosenkarkę i znam geometrię. W młodości uprawiałem sport.
- Najlepiej niech pan spakuje co trzeba do walizki - oficer odwrócił się z powrotem do ubranego w trochę za szerokie spodnie i szary sweter poety - o ten sweter to w sam raz na drogę - zauważył opiekuńczo - noc jest naprawdę chłodna. Jeśli ta walizka będzie za ciężka, pomożemy ją panu zanieść do samochodu.
- Nie mam walizki - zmartwił się poeta - mam tylko plecak i torbę podróżną, trochę już podniszczone, kiedyś trochę jeździłem po kraju.
- To chyba wygodniejsze od walizki - uznał oficer - nie wiem dlaczego wyobrażałem sobie, że poeci podróżują z walizkami. Właściwie bardzo mało wiem o poetach.
- Prawdę mówiąc ja też wiem o poetach niewiele - uświadomił sobie poeta - kiedyś znałem kilku i nie zauważyłem, żeby w jakiś szczególny sposób różnili się od innych ludzi, ale oczywiście nie znałem nikogo z tych wielkich. Możliwe, że oni rzeczywiście są inni. O tej poetce mówili, że jest wielka, ale może tylko dlatego, żeby zrobić jej przyjemność? Nigdy nie podobały mi się jej wiersze.
- Mnie jednak jak patrzę na pana - powiedział po chwili namysłu oficer - wydaje się pan inny. Nie bardzo umiem powiedzieć dlaczego, ale choćby te książki. Ja mam tylko kilka i to same takie, wie pan, poradniki. Jedna o majsterkowaniu, druga o przepisach ruchu drogowego i jedna o kwiatach. Mam taki nieduży ogródek przy domu. Po służbie lubię sobie w nim popracować. Koledzy to się nawet czasem ze mnie śmieją, z tego, że lubię kwiaty... Ale wierszy nigdy nie pisałem, nawet w szkole.
Poecie nagle zrobiło się smutno. Głos oficera docierał do niego jakby z pewnego oddalenia. Nie, nie miał zamiaru słuchać jak tamten opowiada o swoich zajęciach w ogródku. Może był rzeczywiście porządnym zwyczajnym człowiekiem, ale teraz przyszedł wykonać bezduszny rozkaz wydalenia jego - poety - z kraju. Poeta nie miał złudzeń, co do tego, że żołnierz ów rozkaz wykona i że nie będzie miał z tego powodu większych wyrzutów sumienia, być może nawet żadnych? Czytał o takich, którzy w wolnych chwilach łowili ryby, budowali karmniki dla ptaków, nawet haftowali serwetki, a na służbie strzelali do ludzi. Przypomniał sobie jak kiedyś strzelano do niego. Znalazł się dawno temu przypadkiem w centrum jakiejś demonstracji i nagle zobaczył wycelowany w siebie karabin. No, może niedokładnie w siebie, raczej w tę grupkę ludzi, w której się znalazł. Nie wierzył, że tamten żołnierz, którego twarzy nie mógł widzieć z tej odległości wystrzeli. A jednak strzelił. Poeta nie zauważył, żeby komuś się wtedy coś stało. Uciekał razem z innymi, a kiedy skręcił w jakieś podwórko, potknął się nagle o drut chroniący trawnik i upadł jak długi na błotnistą ziemię. Słyszał potem, że jednak jacyś ludzie zginęli wtedy. Może to ten żołnierz strzelał? Od tamtych czasów zmieniło się wiele rządów i idei, ale ci żołnierze pozostawali. Tacy sami, chyba też ci sami. Teraz co prawda już nie strzelali.
Poeta nie interesował się polityką, ale wiedział, że do władzy doszli niedawno raczej wyznawcy niż zwolennicy Platona, a właściwie jego idei. Początkowo nawet ucieszył się, zapominając o niechęci wielkiego filozofa do poetów i przecież poza dwiema czy trzema osobami nikt inny nie uznawał go za poetę. Nie mógł nawet wydać w książce swoich wierszy, chociaż kilka uważał sam za naprawdę dobre. Właściwie to, że skazano go na wygnanie mógł teraz poczytać sobie za jakiś sukces i niezaprzeczalny dowód uznania. Miał podzielić los tych wielkich, tych prawdziwych, których znał tylko z książek. Mógłby teraz z dumą powiedzieć - traktują mnie tak jak ich, jak im równego. Nie poczuł jednak z tego powodu zadowolenia. Rozejrzał się po swoim pokoju. Jedną ścianę zajmowała całkiem porządna biblioteka z książkami gromadzonymi przez całe życie. Nie było ich tak dużo, jakby tego chciał, ale nigdy nie miał za wiele pieniędzy, czasami musiał nawet kilka z nich sprzedać i potem, kiedy zaczynało mu się powodzić trochę lepiej, powoli znowu zapełniał luki w półkach. Teraz nie było właśnie tak źle i w biblioteczce niektóre książki leżały na innych, a kilka nawet na stoliku nie znajdując dla siebie innego miejsca.
Na przeciwko biblioteki stał telewizor, a na półce pod nim magnetowid. Nie do wiary, ale był taki czas w życiu poety, kiedy mógł sobie pozwolić na kupno tych drogich rzeczy. Nie zarobił jednak na nie żadnym z licznych zawodów, które wykonywał w życiu, ot zupełnie niespodziewanie dostał kiedyś nieduży spadek i dzięki niemu mógł teraz w wolnych chwilach nie tylko słuchać, ale i oglądać swoją ulubioną piosenkarkę, tę, o której mówił, że właśnie platonicznie ją kocha.
W pokoju nie było wiele więcej. Stary wąski, pojedynczy tapczan, niski, trochę chwiejący się stolik, dwa podniszczone fotele, nienowe krzesła, wyglądająca nawet na zabytkową szafa. Był jeszcze wiszący ścienny zegar od dawna popsuty i kilka dość marnych obrazów, które Poeta, kiedyś sam namalował. Kiedy ogarnął to teraz spojrzeniem, poczuł ból, że wyganiają go z tego tak niewiele, co posiadał. Najbardziej zrobiło mu się żal nie książek, ale tej ciszy, którą od czasu do czasu wypełniał głos jego śpiewającej idealnej miłości. Tak, bez tego nie umiałby żyć. Będzie mu brakowało tych stu może dwustu książek, a zwłaszcza tych chwil, kiedy mógł z cichą radości sięgnąć po którąś z nich, by przypomnieć sobie jakiś fragment, którego akurat potrzebował, na pewno zatęskni za swoim tapczanem, którego twarda miękkość przyzwyczaiła się do jego niezbyt ciężkiego ciała jak grzbiet wiernego zwierzęcia, fotel też będzie mu przypominał się co jakiś czas, ale bez tego - pomyślał - mogę jednak żyć. Ale bez niej? Bez nich? Cisza podąży za nim, ale będzie to inna cisza, pusta, jakby nie jego. Będzie słyszał tam gdzieś w sobie ten nieco nosowy głos śpiewający znane przez niego na pamięć piosenki, widział w chwilach zamyślenia tę drobną twarz z opadającą na czoło niesforną grzywką jasnych, krótko obciętych włosów, ale ten głos będzie coraz słabszy, twarz coraz mniej wyraźna, aż kiedyś zostaną tylko cisza i pustka, i on, i wtedy to będzie koniec.
Poeta nieco sztywno podszedł do magnetowidu i wyjął z niego kasetę. Może jednak gdzieś, kiedyś będzie mógł ją znowu obejrzeć i posłuchać? Przycisnął ją do piersi i stał na środku pokoju jak zazwyczaj bezradny i niezdecydowany. Oficer przestał mówić o kwiatach i patrzył na poetę niepewnym wzrokiem.
- Pan jednak naprawdę jest poetą - powiedział - kiedy tak patrzę teraz na pana widzę to wyraźnie. Niby nie jest pan podobny do tego na pomniku, który usuwaliśmy niedawno, ale jednak... To coś w oczach, taka sama rozpacz, a może tęsknota? Teraz nie mam już wątpliwości, że wypełniam słuszny rozkaz. Pan naprawdę jest niebezpieczny. Niech się pan pospieszy.
Poeta uświadomił sobie, że jak dotąd nie pomyślał o swoich wierszach. Musiał je też ze sobą zabrać, nigdy nie potrafił ich zapamiętać. Całe szczęście, że przepisał je ostatnio do nowego zeszytu. Zupełnie tak jakby przygotowywał się na wygnanie. Nie wzbudziły w nim takiego uczucia jak ta ściskana kurczowo kaseta, ale były w końcu jedyną trwałą rzeczą, którą stworzył. Kiedyś myślał, że usprawiedliwiają jego życie, teraz zaczynały mieć jakąś inną wartość. Nagle stały się prawdziwe i śmiertelne jak on sam. Tam za granicą nikt ich nie będzie rozumiał, ich język stawał się właśnie martwy jak języki zapomnianych ludów lub tylko takich, które po prostu minęły. Będą bolały go jeszcze bardziej niż dotąd wierne do końca, nie opuszczą go już nigdy. To śmieszne, że to co uważał w sobie za najcenniejsze lub może tylko mające jakąś realną wartość okazywało się jego i w oczach Platona, i jego ludzi, największą winą. Nie miał żalu ani do nich, ani do Platona. Wyjął z szuflady w szafie zeszyt przycisnął go do piersi razem z kasetą i schylił się, żeby podnieść z podłogi Obronę Sokratesa. Właściwie jestem gotowy - pomyślał. Reszta rzeczy, które do niego należały wydała mu się może nie mniej ważna, ale ważna inaczej. Gdybym umierał nawet tego nie zabrałbym ze sobą - myślał dalej czując pod palcami kasetę, zeszyt i książkę. Chrząknięcie oficera otrzeźwiło go. Wyjął z szafy plecak i włożył do niego trochę ubrań, trzy najważniejsze przedmioty położył na wierzchu. Doszedł do wniosku, że torba podróżna nie będzie mu potrzebna. Przypomniał sobie jeszcze o długopisie. Ogarnął jeszcze raz wzrokiem pokój i powiedział - Możemy iść.