Ukryty zew wygnanej wolności
Poeta był umówiony w sprawie pracy. Dostać pracę na emigracji nie było łatwo i poeta wybierając się na spotkanie z przyszłym pryncypałem odczuwał obok nieśmiałej nadziei spory niepokój. Jego wiedza i umiejętności, dzięki którym utrzymywał się z pewnym trudem przy życiu w kraju, tutaj nie przedstawiały wielkiej wartości. Jedynym co i tu liczyło się była umiejętność obsługiwania urządzeń elektronicznych, a przede wszystkim komputera. Poeta nie był w tej dziedzinie specjalistą, ale miał nadzieję, że jednak jakoś sobie poradzi, zwłaszcza, że lubił te inteligentne maszyny wielokrotnie dużo sympatyczniejsze, a przede wszystkim znacznie mniej złośliwe i agresywne od ludzi. Miał nadzieję, że nawet w tym obcym kraju i języku będzie się mógł z nimi porozumieć, łatwiej dogadać niż z zajętymi własnymi sprawami tubylcami czy rodakami próbującymi znaleźć jakiś nieduży choćby sens emigracyjnej egzystencji. Nie oczekiwał od nich zbyt wiele, nie pragnął uczuć, ani nawet zrozumienia, ot, tylko tego, żeby bez większych oporów wykonywały jego polecenia i w ten sposób pomogły mu zarobić na skromne utrzymanie. Być może realizował w ten sposób własną ukrytą potrzebę władzy, ale nie czynił przecież nikomu krzywdy i nawet jeśli była to żądza, to pożytecznie ukierunkowana. Lepiej chyba podporządkowywać sobie maszyny niż ludzi, odnosić tryumfy i tryumfiki nad bezdusznie nieposłuszną materią niż choćby w dobrej wierze starać się zdominować innych ludzi. Dla ludzi przeznaczone były jego wiersze, których wpływ jednak był znacznie mniejszy niż wiara ich twórcy w potęgę i wartość słów. Poeta czuł ironię swego losu, w którym jego niewielka nadwyżka duchowości stała się przyczyną nieszczęścia, bo przecież wygnanie nieszczęściem było, a ów niedostatek materii miał mu teraz pomóc przeżyć na obczyźnie. Zastanawiał się nawet dlaczego nie postawił w życiu właśnie na tę kiepską umiejętność dogadywania się z maszynami, tylko idąc za jakimś wewnętrznym przymusem uznał się za poetę, uważając, że pisanie wierszy jest tym, co umie najlepiej robić. Doszedł w końcu do przekonania, że jest w nim destrukcja, która każe mu wybierać jak najmniej korzystne rozwiązania życiowe. Obawa, która towarzyszyła mu teraz, gdy szedł niepewnym krokiem w stronę willi człowieka mającego go zatrudnić, dotyczyła tej destrukcji właśnie bardziej niż czegokolwiek innego.
Poeta nie wiedział dokładnie, co będzie należało do jego zawodowych obowiązków. Mówiono mu coś o komputerach i innych elektronicznych urządzeniach do nich podłączonych. Zastanawiał się, co też to mogą być za urządzenia, ale myślał, że jakiekolwiek by były, poradzi sobie, jak tylko poczuje się dobrze w programie, a w końcu z wieloma rodzajami oprogramowania miał już do czynienia. Myślał też sobie, że może w początkowym okresie nie będą od niego wymagać zbyt wiele, a potem już będzie łatwiej. Nie wiedział też, czym zajmuje się jego przyszły pracodawca. Musiał być to bez wątpienia ktoś bardzo bogaty i pewnie też jakoś w tym kraju znaczący. Dowiedział się tylko, że jest to człowiek uczciwy i dobry, chętnie pomagający emigrantom, bowiem podobno sam dawno temu został zmuszony do wyjazdu zagranicę i chociaż szybko udało mu się wrócić, wie, co to znaczy żyć na obczyźnie. Te informacje powodowały, że poeta obok wdzięczności czuł też chęć jak najlepszego wykonywania swoich zawodowych obowiązków. Z tego też jednak powodu głównie dręczyła go obawa czy podoła i nie zawiedzie pokładanego zaufania. Nie ma też co ukrywać, że praca niosła ze sobą nadzieję na poprawę codziennego bytu, opartego dotąd na zasiłku urzędu emigracyjnego i wsparciu udzielanym przez organizacje broniące praw człowieka. Jakoś jak dotąd nikt nie zaproponował mu wydania jego wierszy przetłumaczonych na tutejszy język, co poety nie dziwiło, ponieważ, jak się zdążył zorientować, miejscowi poeci też mieli z wydaniem swoich utworów niejakie kłopoty, choć nikt nie myślał o wyganianiu ich czy jakiejkolwiek innej dyskryminacji. Poznał ich kilku, gdy zaproszono go na jakieś spotkanie literatów. Wykonywali różne zawody; jeden był urzędnikiem, inny przewodnikiem muzealnym, jeszcze inny akwizytorem reklam. Poeta pamiętał, że podobnie było także w jego kraju zanim wyznawcy Platona uznali poezję za całkowicie niepotrzebną. Pomyślał, że być może w pisaniu wierszy jest jednak coś nadprogramowego skoro mało kto chce za nie na tym świecie płacić. Można by to było właściwie uznać za pewien dowód nadziemskości poezji i wyzwolenia się z hierarchii wartości panujących wśród większości zjadaczy chleba, ale sam poeta choć wolny i lekki duchem, w swej fizyczności jak wszyscy podlegał prawu ciążenia, odczuwał głód i miły był mu dach, pod którym mógł spokojnie zasnąć. To wszystko kosztowało i pieniądze trzeba było zarobić właśnie tym, czego się dobrze robić nie umiało. Właściwie wydawało się to poecie trochę dziwne, ale doszedł do wniosku, że zadziwienie światem jest uczuciem u poetów powszechnym i nikt poza nimi nie uważa podobnych spraw za mogące budzić duchowy niepokój. Przyszło mu do głowy, że być może właśnie te poetyckie zadziwienia tak bardzo przeszkadzały wyznawcom Platona, a być może i samemu Platonowi też niegdyś wydawały się irytujące.
Snując sobie takie właśnie rozważania poeta zbliżył się na tyle do miejsca swojej nowej pracy, że dostrzegał już dom stojący za wysokim murem i bramę z wiszącym na jednym z ograniczających ją słupków wyraźnym numerem. Poeta ucieszył się, że ten numer jest taki wyraźny i omijają go wątpliwości przynajmniej z tego powodu, że nie trafi pod właściwy adres. Zwolnił kroku chcąc nastawić się psychicznie na rozmowę z pryncypałem i przyjrzeć się lepiej samemu budynkowi. Przypominał trochę warowną fortecę, zbudowany nowocześnie, ale solidnością ścian i zaokrąglonymi narożnikami imitującymi baszty nawiązywał do średniowiecznych budowli. Poeta zastanawiał się, czy z tej architektury można wywnioskować coś o osobowości właściciela posiadłości. Wyglądało na to, że był to człowiek solidnych, konserwatywnych może nawet zasad, ale o nowoczesnych przekonaniach. Ktoś taki biorący to co najlepsze z tradycji, ale zarazem radzący sobie w teraźniejszości i potrafiący wybiegać w przyszłość. Taka postawa przypadałaby nawet Poecie do gustu, ale dom jednak mu się nie podobał. Owa staroświeckość miała w sobie coś z pretensjonalności, a nowoczesność była zbyt podobna do dość często spotykanych w innych budynkach schematów. Dodatkowo mała liczba okien sprawiała wrażenie, że gospodarz boi się głównie tego, żeby go nie okradziono. Może to w rzeczywistości podszyty tchórzem snob lub pozer? - pomyślał Poeta, a może tylko zwyczajnie człowiek mało oryginalny jak wielu, ale mający w sobie tęsknoty do czegoś większego i szlachetniejszego niż on sam? Zresztą pozory mogły mylić, a Poeta nie czuł się też specjalistą w odgadywaniu ludzkich charakterów z ich materialnych emanacji. Mimo wszystko jednak poczuł wobec swojego bądź co bądź dobroczyńcy może nie niechęć, ale jednak dystans. Mogła to być również jakaś obroną przed wdzięcznością i zarazem lęk przed zależnością, którą praca u kogoś nakłada, zwłaszcza, kiedy ma się niewielkie perspektywy znalezienia sobie innej.
Poeta starał się odwlec moment przekroczenia bramy, jakby chciał jeszcze przez moment nacieszyć się swoją wygnaną wolnością, ale nie mógł tego robić w nieskończoność, a nawet znacznie mniej niż w nieskończoność. Stanął przed bramą i szukał oczami przycisku dzwonka, ale nim znalazł spostrzegł, że brama jest uchylona. Nie bardzo wiedział, czy w takiej sytuacji należy jednak znaleźć dzwonek i zadzwonić, czy wejść i stukać dopiero do drzwi budynku. Bal się, że jeśli wejdzie sam zostanie poczytany za człowieka źle wychowanego, zaś dzwoniąc do otwartej bramy przedstawi się jako w pewnym sensie niemota czy ktoś chorobliwie nieśmiały. Zdecydował się wejść. Przeważyła myśl, że nie ma sensu fatygować kogoś do otwierania już otwartych drzwi. Poeta wszedł ostrożnie, można by nawet powiedzieć, wślizgnął się. Rozglądając się dokoła szedł powoli alejką w kierunku schodów prowadzących pod solidne drzwi. Nie bardzo wiedział, jak nazwać to, co otaczało dom. Nie był to park, ani ogród, ale nie pasowało tu też określenie podwórko. Nie było tu drzew, ani kwiatów, trawa była wydeptana i było sporo widocznej gołej ziemi. Wyglądało to trochę niechlujnie, ale może wynikało z pory roku i niewykończenia całości wystroju posesji. Dom zakrywał zresztą dalszą część przestrzeni i Poeta pomyślał, że może tam jest nieco ładniej, chociaż nie wiedzieć czemu pamięć podsunęła mu widziany w dzieciństwie obraz drewnianej, krytej słomą stodoły i brudnego wejścia do murowanej obórki. Wolnoć Tomku w swoim domku, westchnął, po raz pierwszy od czasu wygnania odczuwając boleśnie to, że nie jest u siebie.
Wszedł na pierwszy stopień i wspinał się w kierunku drzwi. Schody były nieco skręcone, co pewnie miało oznaczać oryginalność, ale na Poecie nie zrobiły wrażenia. Martwił go fakt, że jak dotąd nie zauważył przy drzwiach żadnego przycisku i zastanawiał się, czy nie było jednak lepiej zadzwonić do bramy. Jeśli nie odnajdzie dzwonka, w ostateczności może przecież zapukać, ale drzwi nie wyglądały na przeznaczone do pukania i Poeta zaczynał odczuwać lekką irytację. Jakoś inaczej wyobrażał sobie te chwile przed tak przecież ważną dla niego rozmową i nie miał najlepszych przeczuć co do tego jak przebiegnie ona naprawdę.
Drzwi okazały się uchylone, a właściwie lepiej powiedzieć niezbyt dokładnie zamknięte. Było to dziwne, wziąwszy pod uwagę obronny wygląd domu i otaczający go wysoki mur. Poeta nie bardzo wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Pchnął lekko drzwi, które otworzyły się bezszelestnie odsłaniając widok na korytarz czy raczej hall, dość szeroki i niezbyt przytulnie wyglądający ze swoją kamienną posadzką i ciemnymi ścianami. Nie było tu jednak atmosfery tajemniczego zamczyska Drakuli czy jakiegoś innego dziwaka, tylko powiało czymś w rodzaju pustki i braku kogoś, kto by to miejsce potrafił zagospodarować. Rzeczywiście, jak dotąd wszędzie tutaj brakowało ludzi. Ogrodnika, stróża, kamerdynera czy pokojówki, tych którzy by tę pustkę napełnili życiem choćby sztywnym i mało interesującym.
Poeta zatrzymał się za progiem chrząknął i zaszurał butami. Zrobił to zdecydowanie za cicho, ale czuł coraz większe onieśmielenie i nawet przemknęła mu myśl, żeby wycofać się i dać sobie spokój z dzisiejszą wizytą, a może i całą tą pracą? Rozsądek jednak przeważył. Potrzebował przecież pieniędzy i ta niezrozumiała niechęć, jaką odczuwał do tego domu i otoczenia, musiała ulec bardzo prozaicznym potrzebom powszedniego dnia. Przez chwilę stał jeszcze w miejscu, mając nadzieję, że ktoś pojawi się w którychś z trojga drzwi prowadzących w głąb domu, lub na schodach wiodących na piętro. Nadal jednak nie było nikogo. Poeta spojrzał w lewo i dostrzegł jeszcze jedne drzwi niedomknięte w ten sam sposób jak wejściowe. Zebrał się w sobie, podszedł do nich i zapukał. Nie usłyszał niczyjej odpowiedzi. Uchylił je nieco szerzej i zobaczył za nimi ekran komputera. Ośmielony tym znanym sobie widokiem, zajrzał do środka.
Pokój w całości wypełniony był elektroniczną aparaturą. Były tu konsolety i klawiatury, ekrany i monitory, pośród których tkwiły różnej wielkości jednostki centralne wydające cichy, dobrze Poecie znany szum. A więc to tym najprawdopodobniej miałby się zajmować, zrozumiał. Nigdy nie miał do czynienia z taką wielością i różnorodnością elektronicznych maszyn. Ogarnęło go zwątpienie. Tu potrzebny był rzeczywisty fachowiec, a nie szukający zarobku emigrant, który nauczył się kiedyś obsługiwać komputer i to zupełnie już nienowej generacji. Z drugiej jednak strony ta nowoczesność zafascynowała go. Gdyby dano mu trochę czasu na zapoznanie się z tym wszystkim, poradziłby sobie z pewnością. Przyjaźń, jaką odczuwał do tych bezdusznych i sztucznie inteligentnych tworów, pomogłaby mu w tym, wiedział o tym. Te maszyny były cierpliwe, ludzie jednak nie.
Chciał już wyjść i szukać gdzieś dalej właściciela, kiedy jego uwagę przyciągnął komputer z klawiaturą podobną do tych jakie umiał obsługiwać. Trudno powiedzieć dlaczego postąpił tak właśnie jak postąpił. Niewątpliwie skłonił go do tego jakiś wewnętrzny impuls, trochę może ciekawość. Mówił później, że w jakiejś nieracjonalnej determinacji miał nadzieję, że w kilka minut uda mu się choćby pobieżnie zapoznać się z tą całą aparaturą i dzięki temu uda mu się wywrzeć na pracodawcy wrażenie, że jest kimś, kto się doskonale na tym wszystkim zna. Był to pomysł w swej istocie dość rozpaczliwy i na swoje usprawiedliwienie Poeta miał chyba tylko właśnie to, że był poetą. Niemniej, udało mu się uruchomić ten pierwszy komputer i gdyby na tym poprzestał, może nie byłoby jeszcze tak źle. Podbudowany jednak powodzeniem, przysiadłszy na obrotowym krześle odkręcił się do zupełnie sobie nieznanej konsolety i zupełnie nonsensownie przełożył jakąś dźwignię, mówiąc sobie, że w razie czego przestawi ją z powrotem w poprzednie położenie. Tymczasem zupełnie niespodziewanie w pokoju zapaliło się światło, a kiedy Poeta usiłował je w pomyślany uprzednio sposób zgasić, pomylił dźwignie i dodatkowo zupełnie niechcący coś nacisnął i nagle włączył się wentylator, a Poeta odniósł niejasne wrażenie, że w innych pokojach także coś się dzieje.
Poeta w przestrachu próbował jeszcze jakoś zaradzić nadciągającej katastrofie i wcisnął jeszcze kilka klawiszy i nagle w głośniku na ścianie usłyszał podniesione głosy dochodzące z inne części domu :
- Żeż kurwa mać, co się dzieje? - krzyczał ktoś.
- Ktoś chyba dobrał się do centrali - odpowiedział drugi - po czym rozległo się szczekanie psa.
Od momentu, kiedy tu wszedł, wiedziony impulsami Poeta, działał nadal spontanicznie, choć przyznać trzeba, że tym razem jednak bardziej racjonalnie, to znaczy nie namyślając się wiele rzucił się do ucieczki. Bez przeszkód wybiegł z domu, słysząc za sobą tupot kogoś zbiegającego po schodach. Brama jest otwarta, byle wybiec za bramę!
Biegł nie oglądając się za siebie, mając nadzieję, że może nie zostanie zauważony i nie wszystkie jego szanse na przyszłość zostaną przekreślone. Dopadł do bramy i z przerażeniem spostrzegł, że jest zamknięta. Dopiero później zrozumiał, że najprawdopodobniej sam ją zamknął, naciśnięciem któregoś guzika lub przełożeniem jakiejś dźwigni. W tym jednak momencie miał pewność, że oto ktoś zastawia na niego pułapkę. Ogarnęła go nagła fala bezsilności i paniki, kiedy nagle uświadomił sobie, że musi gonić go ten pies, którego szczekanie słyszał. Z pełną determinacją i absolutnie nieporadną skutecznością wspiął się na bramę i kiedy bez lekkości, ale jednak przedostawał się na drugą stronę, wielki podpalany owczarek dobiegł do sztachet. Poeta zeskoczył na ziemię i pochylony siłą ciążenia i rozpędu pobiegł wzdłuż muru pustą na całe szczęście uliczką. Zatrzymał się dopiero za pobliskim rogiem. Stał oddychając ciężko i nagle jeden z tych oddechów przemienił się w głębokie, uwalniające od zmęczenia, napięcia i wszelkiego obowiązku westchnienie ulgi. Był wolny.